05 Sie 2014

24. Bieg Powstania Warszawskiego


Wielu moich biegowych kolegów pozytywnie mówiło na temat zeszłorocznego Biegu Powstania. Dlatego  sama chciałam się  przekonać  jak niesamowitą atmosferę niesie za sobą to wydarzenie, stając na linii startu wraz z kilkoma tysiącami biegaczy dumnie noszącymi Polską flagę na ramieniu. Tym bardziej, że wcześniej nie miałam przyjemności „dreptania” z tak ogromną liczbą ludzi.

No i nadeszła sobota…. Mam zwyczaj denerwowania się przed każdym startem, i tym razem nie było inaczej. Już od samego rana wypełniał mnie stres i adrenalina a do wieczora pozostawało dużo czasu. Postanowienie było jedno „biegnę spokojnie, i rozkoszuję się klimatem”. Słońce tego dnia smaliło niesamowicie (tak jak na lipiec przystało), zapakowaliśmy tyłki do samochodu razem z Krzyśkiem, Bożenką, Michałem, Marcinem i ruszyliśmy w trasę.

Po wjechaniu do stolicy postanowiliśmy zatrzymać się na „romantyczną kolację przed biegiem”. Długo nie zastanawialiśmy się nad postojem. Miejsce po prawej było idealne… panorama Warszawy, widok na Wisłę i budującą się linię metra. Pełen luksus.


 Kilka kółeczek po mieście, aż w końcu trafiliśmy pod stadion Polonii. W biurze zawodów czuć już było zapowiedź wieczoru. Rozstawione znicze, flagi, opaski widniejące na ramionach uczestników, oraz banery reklamowe sponsorów (najbardziej wpadające w oczy) mówiły mi „to będzie coś fajnego”.  Na miejscu dołączył do nas Jarek, Darek i  Mirek. Odebraliśmy pakiety, wskoczyliśmy w barwy i ruszyliśmy na rozpoznanie terenu.


 Zaczęły się zbierać tłumy. Plącząc się z Bożena po placu w poszukiwaniu czegoś do picia słychać było okrzyki „cześć i chwała bohaterom”, „Powstańcom chwała, Warszawa nie zapomni”. Zaskoczyła nas organizacja, piwo i kawę to bez problemu znalazłyśmy, ale wody to nigdzie nikt nie miał ;)


 Rozglądając się na prawo i lewo doszłam do wniosku, że warto postawić sobie jakiś mały cel. Wtedy wpadłam na pomysł… miało być spokojnie, a będzie szybko (chciałam wyprzedzić chociaż połowę startujących kobiet). Zbliżała się godzina X. Start biegu na 5 km był wcześniej, więc się rozdzieliłyśmy. Szybka fotka pamiątkowa i można się rozgrzewać.


 Robiąc kilka wyskoków, podskoków, skrętów, wykrętów, rytm nadawała nam grana w oddali Rota zapowiadająca start biegu na 5 km. Wiedziałam, że do biegu głównego na 10 km  pozostaje coraz mniej czasu. Stres rósł z każdą kolejną minutą. Stojąc w swojej strefie nie wiedziałam gdzie wsadzić nogi, chodziłam od krawężnika do krawężnika jakby miotał mną wiatr po kilku głębszych. Zaczęło się….

 

Prawie 6 tys ludzi dumnie odśpiewało Hymn, odliczanie i puffff  START. Elita pofrunęła a za nią kolejni biegacze.  Dalej chciałam  "pocisnąć tak, żeby pokonać chociaż połowę kobiet" Zbliżała się moja kolej na przekroczenie linii, ostatnie spojrzenie w niebo, upewnienie się że wszystko jest okej. Tłum ruszył.

 Lecę do przodu, po ostatnich swoich wyprawach czuję się jak motylek, mija 1 km, patrzę na zegarek i 4:34 trzeba troszeczkę zwolnić bo za szybko się spompuję. Kibice na trasie krzyczą, przybijają piąteczki. 1,5 km czas 06:46 Mijam kolejne osoby a nogi niosą dalej, oddech perfekcyjny, zagaduję osoby biegnące obok. 2 km czas pokazuje ledwo ponad 9 .. myślę "idealna okazja na życiówkę" zero dyskomfortu, czułam się jak na rozgrzewce, najlżejsze dwa kilometry w życiu. Wchodzę w zakręt, dobre 300 m z górki. Przez barierki mostu było widać tłum pędzący niżej (widok ładny, ale skoro trzeba zbiec tak nisko to później pewnie będzie niezły podbieg).

I aż tu nagle BĘC (chyba jakiejś kobiecie za mocno przeszkadzałam wyprzedzając skoro uniosła się z wulgaryzmami odpychając mnie od siebie) poleciałam jak kłoda na ziemię, przekręcając nogę i uderzając ciałem o kostkę brukową. Dwie osoby, które mało co nie wpadły na mnie podały rękę pomagając się podnieść, starałam się biec dalej. Kilka metrów wystarczyło żeby nogi się ugięły, próbowałam się podnieść jednak potrzebna była pomoc ratownika, na szczęście karetka była za plecami. Po szybkim zdjęciu buta mężczyzna wytrzeszczył oczy mówiąc "powinnaś zrezygnować" ….. "nie po to tutaj przyjechałam" zamroził mi nogę, założyłam buta najluźniej jak się dało. Uśmiechnęłam się dziękując, i grzecznie wybiegłam z karetki cisnąć przed siebie zalewając twarz łzami. Chciałam dokończyć wyścig nawet gdybym miała iść dwie godziny, tak żeby tylko się nie poddać.


To była ta chwila, w której obecność innych ludzi niesamowicie pomogła w walce z głosem w głowie. Widok zdrowych lecz wolniejszych i poddających się ludzi motywował mojego ducha rywalizacji (lubię to uczucie kiedy wiem, że dzięki swojej ciężkiej pracy jestem od kogoś silniejsza). Zatrzymywałam się na kolejnych punktach żeby zamrozić puchnącą nogę, gdzie medyczni pukali się w łeb mówiąc ze powinnam odpuścić.

Wracając do klimatu biegu. Oznakowanie było słabo widoczne. Pomijając fakt, że wiecznie mam problem z zauważeniem mijanych kilometrów, powiewające żagle były jakoś dziwnie poza zasięgiem wzroku wielu osób. Co chwilę musiałam pytać ile to już mamy za sobą. W kilku miejscach rozstawione były głośniki z nagranym wystrzałem karabinów maszynowych, buchający dym, przy krawężnikach zbudowane okopy z czającymi się żołnierzami, kobiety w mundurach machały białymi chusteczkami dodając tchu „walczącym biegaczom”. Co prawda, aż tak dużo atrakcji nie było na trasie, a spodziewałam się ich dużo więcej. To przypadły mi do gustu oświetlone budynki z ogromnym znakiem Polski Walczącej. Wszystko byłoby jeszcze pięknie i ładnie gdyby najszybsi zawodnicy nie musieli na 2 okrążeniu łączyć się z pozostałymi uczestnikami. Chwilami trasa była zbyt wąska a wymijanie polegało na kręceniu slalomów, wymijając innych wyginając się jak rosyjska baletnica, żeby nie zahaczyć o kogoś zbyt mocno.

Mijałam kuśtykając kolejne osoby, jak na skręconą nogę szło mi całkiem nieźle, uznając że 80 min w takiej sytuacji będzie dobre. Schowani pod mostem powstańcy zaoferowali pomoc ze swojej apteczki (cokolwiek to miało znaczyć, nie skorzystałam).Na trasie rozstawione były kurtyny wodne, zbawienie w parny wieczór, chociaż w moim stanie bałam się wpaść w poślizg więc omijałam je sporym łukiem. Po ochlapaniu twarzy kilkoma kroplami pojawiła się złota myśl, dogonię ta laskę co mnie tak załatwiła. Kiedy dotarłam na 5 km, który był rozejściem na metę i kolejną pętlę (zdecydowanie za cicho informowali nas kto gdzie ma biec, co wprowadziło niektórych w lekkie zakłopotanie) zacisnęłam zęby jeszcze bardziej. Zegar pokazywał 00:33:49 wtedy zrozumiałam, że może dam radę ukończyć. Czas wtedy już nie miał znaczenia, liczyło się ostatnie okrążenie. Przebiegając przez tłum na jednej z głównych ulic (nie znam nazw, ale podobno prezydent tam często się kręci) z oddali było słychać dobrze bawiących się imprezowiczów przy karaoke. Wpadła mi w ucho piosenkach Ich Troje śpiewana po kilku piwach przez jakiegoś osobnika i kolejne metry nuciłam dosyć głośno „a wszystko to bo ciebie kocham, i nie wiem jak bez ciebie mógłbym żyć..."


Ból rósł, łzy znowu zaczęły lać się po policzkach, ledwo cisnęłam przed siebie nagle 8 km i mam ją, dogoniłam tą artystkę co tam mnie załatwiła. Co za zdziwienie miała na twarzy, wcześniej widziała jak mnie podnoszą a teraz znowu jestem obok ... szybka wiązanka przekleństw poleciała w jej stronę i frunę dalej wyprzedzając ją. Ponownie mijam wcześniej wspomnianych powstańców słysząc "skubana twarda jest".  Słychać kolejne strzały, a z daleka widać kolorowe światła i METĘ. ostatnie 100m, siły słabną jednak ambicje były większe (skoro tyle km dałam rade to i teraz nie zaszkodzi), samoistnie wyprzedzałam ostatnie osoby stojące mi na drodze. Mijam czytnik, od razu padając na kolana zerkam na zegar a czas pokazuje 01:03:13. Udowodniłam sobie, że mogę wszystko, nic i nikt nie stanie mi na przeszkodzie w drodze po marzenia. Czas miałam paskudny, jednak nie ma on tutaj znaczenia. Wygrałam z samą sobą.


I w tej chwili pojawia się wielki ukłon w stronę klubowych kolegów, którzy przetransportowali mnie i pomogli jak tylko mogli, oraz spędzili pół nocy ciągając się po szpitalach. Dziękuję wam z całego serca.

Nie obyło się też bez kolacji. Co by nie było paliwo trzeba uzupełnić ;) tym razem miejsce nie miało takich „luksusów i widoków” jak poprzednie. Jednak jedzenie, które nam przynieśli można było pochłaniać w tempie ekspresowym.



Podsumowując:
Bieg podobał mi się niesamowicie, było kilka wad i wadek, ale nic nie jest idealne. Za rok na pewno wrócę i stanę ponownie ramię w ramię z tysiącami biegaczy i biegaczek, żeby uczcić rocznicę Powstania Warszawskiego.

Justyna Kraśnicka

Kontakt

ul. Grochowa 11/13
15-423 Białystok
tel.: 795 765 999