06 Kwi 2014

Relacja stricte sportowa, z marginalnie wspominam o turystyce :-)

Była Barcelona i był maraton.

12 marca miałem 39 urodziny, ostatnie przed "zmianą kodu", więc należało uczcić je w sposób odpowiedni dla sytuacji.

Tym razem padło na Barcelonę i maraton w niedzielę 16 marca, z drugiej strony z uwagi na piłkarskie zainteresowania mojej córki oraz jej sympatię dla "blaugrany" był to dodatkowy atut jeśli chodzi o cel wyjazdu, a że tego dnia wieczorem Barca miała grać z Osasuną, więc nie mogliśmy jechać w inne miejsce.

Także 13 marca wpakowaliśmy się z rodziną tj. ja żona, córka i kolejna w brzuchu :-) w samolot i po przesiadce w Budapeszcie - krótki lot oraz bardzo fajne, przytulne lotnisko, znaleźliśmy się w Barcelonie.

Tutaj na lotnisko oczekiwał na nas Grzegorz z małżonką i już razem kolejką oraz metrem udaliśmy się do hotelu.

Odnośnie spraw logistyczno-biletowo-hotelowo-itp. napiszę oddzielną notkę, bowiem z pewnością kilka TIPÓW przyda się nie tylko jeśli chodzi o wyjazd na sam bieg.

Dwa dni przed biegiem to oczywiście odpoczynek, czyli... jak to w naszym przypadku bywa intensywne zwiedzanie, głównie na nogach.

Po kolei: wzgórze Montjuic ( zabytki, parki oraz to co pozostawiła olimpiada, zjazd do port Vell - polecam niezły dreszczyk emocji nawet dla kogoś kto często korzysta z kolei linowych w górach, oceanarium, Barceloneta, Łuk Tryumfalny, plac Hiszpański i fontanny; sobota to La Rambla, markety La Boqueria i Santa Catherina , Barri Gothic, La Ribera, El Raval, Passeig de Grácia z Casa Batlo i Casa Mila - tutaj uwaga dom osłonięty jest rusztowaniami i nic się nie zobaczy, na koniec dnia Sagrada Familia - także samo to było już niezłym maratonem.

Tutaj jednak bedzie pierwszy TIP - odbiór pakietów polecam jeszcze przed rozpoczęciem zwiedzania, bowiem zawierają one zniżki m.in. na wspomniane przeze mnie kolejki, bus Turistic oraz darmowe wstępy lub rabaty m.in do zamku oraz paru muzeów.

Drugi TIP jest taki, że bilety do park Guell, Sagrada Familia lub oceanarium warto kupić wcześniej przez internet, ponieważ zaoszczędzi nam to mnóstwo czasu na stanie w kolejkach ( korzyść cenowa wynosi ok. 1 euro na osobę ).

Expo jak expo, po berlińskim to pikuś, a i tak nie miałem już sił na odwiedzanie stoisk po całym dniu zwiedzania, także bez komentarza.

Pakiet za 60 ojro zawierał rzeczy obligatoryjne czyli chip oraz numer plus koszulka techniczna Asics, mikro plecaczek, gąbkę, ulotki, mapę i wspomniane wcześniej zniżki, a także opaski zaciskowe na przypięcie chipa do sznurówek - i to jest HIT !!!

Z pasta party, biegów śniadaniowych itp. nie korzystam, więc się nie wypowiem.

W piątek wieczorem jeszcze krótkie i wolne rozbieganie, natomiast w sobotę zrobiliśmy z Grzegorzem porządny rozruch z końcówką w tempie sprinterskim..., również pogadaliśmy o pogodzie, bowiem temperatura o godzinie 22.00 wynosiła 17 stopni, lubię ciepło, ale jak wiadomo na maraton było już przynajmniej o 5 stopni za dużo, do tego to nie był dzień.

Rano pobudka, śniadanie na wannie w postaci bagietki, dżemu, herbatki i kawy - hotel serwował śniadania od 8 rano, ja wstałem przed 6 i łazienka to było jedynie miejsce, gdzie nie obułem rodziny no i blisko na "najważniejsze miejsce biegacza przed startem".

O 7 spotykamy się przy recepcji i ruszamy metrem na plac Hiszpański, w pobliżu którego zlokalizowane było miasteczko maratońskie.

Dopiero widząc tłumy w rajstopach zdałem sobie sprawę, iż biegnę maraton, jakoś tak nie odczuwałem nawet minimalnego dreszczyka emocji.  

Przed startem oczywiście garść fotek, oddanie depozytu - za chwilę powrót po niego, bo zostawiłem sobie czapkę ( jednak nie lubię w ), zapomniałem frotki i fru do stref startowych, ups - pasek do pulsu został w Białymstoku, jednak jak się okazało po powrocie nie umiałem znaleźć go w walizce...

Grzegorz był strefie tuż za elitą, ja w następnej.

Kolejnym plusem jest to, że naprawdę przestrzegano wpuszczania do właściwej strefy ( kolory numerów startowych ) i nie było szans biegając 5h wejść tam, gdzie stoją biegacze na 3 h. Do tego każda strefa oddzielona była nie taśmą, a barierkami.

Tłumów nie było widać, raz, że liczba startujących liczyła "tylko" 17 tysięcy, a dwa to strefa startu miała kształt litery L. Po prawie 40 tysiącach na jednej prostej w Berlinie "tyłka nie urywało" ;-)

Toi toi za wiele nie widziałem, ale aby uniknąć "oblewania" wszystkiego wokół obojętnie na jakim maratonie organizatorzy musieliby wystawić po jednym na każdego.

W końcu nadeszła 8.30 czyli godzina startu, obwieszczona przez M.Caballe i F.Mercurego monumetalnym utworem "Barcelona", dało się słyszeć pifpaf, zobaczyć confetti i elita ruszyła, po jakimś czasie również I sektor.

Ruszyliśmy i my, ale organizatorzy zatrzymali nas falangą oraz okrzykiem "we will give you a start" !!!

Dokładnie o 8.33 starter ponownie wystrzelił - vide pifpaf , posypało się confetti i w końcu pozwolono nam wystartować.

Nie wiem, czy ta sama procedura obowiązywała dla następnych, ale była to kolejna ( po opaskach, ale o tym później ) rzecz, które mnie niezwykle mile zaskoczyła !!!

No dobra biegnę i co teraz ?

Słonko świeci, ale jest cień; nogi nie bolą, kibiców masa, fajne okoliczności architektury; na początku niewielki podbieg, ale luzik - czyli może warto pokusić się o nowy PB.

Do 5 km rozgrzewka, czyli tempo w okolicach 4:40, później osiągnąłem docelowe, czyli 4:30 i tupię. Oczywiście pojenie i kawałek banana na każdym pukcie odżywczym, tutaj zmieniłbym kolejność czyli najpierw iso, a później woda, bowiem lubię przepłukać usta oraz ręcę, aby nie mieć słodkiego smaku w ustach oraz klejących się dłoni, ale to tylko taka dygresja.

W okolicach 6 km zbliżam się do Camp Nou - z zewnątrz nie wygląda na największy stadion Europy, wygląda wręcz niepozornie, bowiem jak się okaże wieczorem jest on wkopany w ziemię.

Trasa zlokalizowana jest w pobliżu większości zaliczonych i wymienionych przeze mnie na początku atrakcji, więc można je sobie po raz kolejny odhaczać myślami "tu byłem".

Na 10 km zapodaję pierwszy żel i delikatnie przyspieszam, jest fajnie, macham do kibiców z Polski, ale i biję brawo miejscowym - doping świetny.

Tuż przed półmetkiem zaczyna się pierwsza agrafka, nie spotykam nikogo znajomego, ale zaimponował mi pacemaker na 3:00 biegnący z wózkiem, a w nim chłopiec tak na oko 4 - letni.

W końcu połówka i czas 1:36, czyli jest dobrze, ba nawet doskonale.

Siły mam, a więc zakładam NS i już widzę, że drugą połówkę pobiegnę zdecydowanie szybciej - słońca nie czuję, albowiem gęsta zabudowa miasta powodowała, że słońca nie było czuć. Zabudowę dało się odczuć również na gps - niektóre kilometry trasy liczyły wg niego nawet ponad 1200 metrów.

Na 22 km małżonka Grześka podawała mu żele, a więc wyhaczyłem i swoje dziewczyny, które jej towarzyszyły. W tym momencie oczywiście zapozowałem żonie z dwoma uniesionymi kciukami.

Od 20 km żele pożerałem już co 5 km i było dobrze. Niestety trasa zmieniła kierunek na wschodni, prostopadły do morza, a więc słońce stawało coraz bardziej odczuwalne, nie mówiąc o tym, że sobotna prognoza pogody wskazująca na minimum 25 stopni powyżej zera było delikatnie rzecz biorąc zaniżona...

Kolejna agrafka i powoli zbliżam się do 30 km, tutaj kontroluję czas ( 2:16 ) i wychodzi mi, że moja przewaga w stosunku do biegu w Berlinie w którym ustanowiłem życiówkę wynosi ponad 3 minuty, czyli jest dobrze, a nawet lepiej.

Kolejny żel, do tego przed zakrętem kurtyna wodna - o matko i córko to był rajskie doznanie ( jak okazało się później tylko jedna na całej trasie; dlaczego ? jak żyć ? spisek ? )...

Wracając do zakrętu, był w lewo; w lewo, w promenadę nadmorską; w lewo, wzdłuż plaży; w lewo, o k....a co za patelnia !!!!!

W każdym razie słońce grzeje, a ja wyskoczyłbym chętnie nawet z koszulki na ramiączkach, ale nikt nie mówił, że będzie łatwo, więc trzymam tempo; tempo na poziomie 4:40 czyli w dalszym ciągu jest dobrze.

Ale już zaczyna mi mglić, czyli śnię o wiosce olimpiskiej, pieprz.. słońce, parku Ciutadella ( zwiedzimy w poniedziałek ), pieprz... słońce,  Łuku, pieprz... słońce, placu Katalońskim, a te ciepłe, żółte badziewie grzeje coraz bardzie. Piję znów na 35, ale i tak jest kiepsko, czyli gęsia skórka i dreszcze, a więc ubytek wody jest większy niż podaż.

Dobra jest tabliczka z 36 km, ale tempo już tylko 5:00. Włączam głowę i próbuję cisnąć, ale max. to 4:50 i koniec.

Sekundy uciekają, na 40 km wyprzedzają mnie chorągiewki na 3:15, ale też coś z nimi nie tak, bowiem zaczynały 4, a finiszują 2.

Jak to się mówi rekordu świata nie będzie, ale trzeba skończyć, także człapię ostatnie 2 km w tempie żółwia Przemka ( po 5:00 to ja nigdy maratonu nie kończyłem ), bo na tyle pompka pozwoliła. Nie miałem paska, ale było to chyba 200% tętna.

Kilkaset metrów przed metą Asia wykrzyczała mnie i wręczyła flagę. Pola widząc mój grymas twarzy zapomniała o wspólnym finiszu, ale nie byłbym w stanie nawet przenieść jej ponad barierką.

Widzę zegar i 3:19..., a więc biorąc pod uwagę trzyminutowe opóźnienie na starcie, złamanie 3:15 po raz trzeci poszło cytując Siarę "w pi..." , ale po raz pierwszy mam to gdzieś, bo mam dość, autentycznie dość słońca.

W każdym razie jest meta, jest fla biało-czerwona, jest POLONIA z ust kibiców, jest koniec... chcę PIĆ !!!

Zanim pić, słyszę jeszcze: "podnieś flagę do zdjęcia".

Dobra od pozowania nie umrę, a jak wiadomo lans na mecie to podstawa ;-)

Jest picie, uff.

No i plastikowe opaski - podchodzę do wolontariusza siedzącego na krześle, stawiam nogę na stołeczku, a on zgrabnie nożyczkami odcina opaskę pozbawiając mnie chipa - GENIALNE !!!!

Nienawidzę siadać po biegu, a odplątanie sznurówek stanowi po maratonie nie lada problem.

Teraz medal, banany, pomarańcze, rodzynki i jeść. Nie interesuje mnie wynik, nie interesuje mnie miejsce, cieszy mnie to jedynie to, że nie muszę już bieci korzystać ze słońca.

Temperatura tylko 27 stopni ;-)

No i był to lejtmotyw każdej rozmowy, czyli:

- jak poszło ?
- słońce, słabo... tylko 2:59
- słabo ???
- biegłem na 2:49...
- aaaaa

itp. ;-)

Miałem ochotę wykąpać się w fontannie - brudno lub w morzu - nie chciało nam się tracić czasu, bowiem czekają prysznic i obiad, a o 17.00 na Polę oczekuja Messi i spółka.

Dwa piwka do obiadu smak miały nieziemski ;-)

No i jeszcze drugi gwóźdź programu.

Jeśli chodzi o bilety na mecz to można kupić je przez internet, albo na miejscu ( też przez sieć ) w każdym sklepie FC Botiga - niedziela NIECZYNNE jak i cały handel, jak widać da się żyć bez galerii tego dnia.

Także przy okazji zakupu koszulki ( na stadionie dwa razy droższa, na straganie dwa razy tańsza - szmatka ) kupuję również trzy bilety na mecz.

No i trzeba mieć szczęście, kiedy dwie osoby nieznoszące piłki oglądają 7 bramek strzelonych przez Barcę w tym hattrick Messiego.

Podsumuję zaś zachowanie ludzi oraz kibicowanie: inny świat, inna kultura, wszystko inne... Na stadionie nawet i 4 pokolenia rodzin - najmłodsi w wózkach, najstarsi na wózkach...

Pierwszą ( nieuznaną bramkę ) strzeliła drużyna z Pampeluny i w sektorze kibiców Barcy poderwały się dwie osoby w baskijskich beretach z okrzykami radości, ale nikt nawet nie zwrócił na nich uwagi - oprócz Poli.

Teraz proszę wyobrazić sobie podobną sytuację na polskim stadionie - abstrakcja.

Powrót po meczu to temat na oddzielną opowieść.

Poniedziałek pomaratoński to lekkie problemy ze schodami, ale znów cały dzień zwiedzania ( spacer od Port Olimpic przez Park Ciutadela, znów La Rambla, aż do pomnika Kolumba ), temperatura jeszcze wyższa, także było również lekkie plażowanie.

Potem nocny lot do W-wy i o 4.30 we wtorek wskoczyliśmy do łóżek w domu.

Jeśli chodzi o bieganie, czy też zwykły jogging to widać było o każdej porze dnia, a nawet nocy, że dla mieszkańców Katalonii to prawdziwa religia, takich ilości osób biegających nigdzie nie widziałem - najwięcej w sobotę ( abstrahując od niedzielnego maratonu ), ale i w piątek, a przede wszystkim w poniedziałek !!!

Z drugiej strony jest gdzie biegać: po plaży, wzdłuż plaży i po górach wokół, ehhh.

Organizacyjnie maraton bez zarzutów, ale jest to opinia subiektywna, bowiem mi smakowała nawet pomidorowa z niedogotowanym ryżem w Warszawie dwa lata temu ;-)

No i najważniejsze.

Tuż po maratonie w hotelu dostałem info poprzez FB, że jednak poprawiłem czas netto z Berlina o całe 7 sekund.

A więc mój nowy PB to 3:16:27 netto, brutto co do sekundy jak w Berlinie czyli 3:19:43 - ma się te wyczucie czasu.

No i miejsce 1527 na 14221 sklasyfikowanych, w kategorii 763.

Grzegorz był ponad 3 minuty lepszy, ale ja go jeszcze dorwę !!!!


Pędziwiatr, Przemek Sajewski

Kontakt

ul. Grochowa 11/13
15-423 Białystok
tel.: 795 765 999