11 Lut 2014

elcka logo

Gdy pod koniec września ubiegłego roku pojawiła się długo oczekiwana wiadomość, że Ełcka Zmarzlina odbędzie się jednak w 2014 roku, wiedziałem już że będzie to jeden z ważniejszych moich startów w nadchodzącym sezonie. Trudno byłoby po raz kolejny (już czwarty) nie pojawić się na najbliższej domowi setce na orientację. Tym razem wzmocniony dwuletnim okresem biegania, wynikami poprzedniego sezonu oraz świadomością, że przez to bieganie mogę być wysoko w stawce, zacząłem powolne przygotowania do imprezy.

Przygotowania nie tyle nawet biegowe co mentalne. W zasadzie miesięczne kilometraże przed imprezą były bardzo małe i tak w październiku 120, w listopadzie 180 i w grudniu 175 km. Tylko! Najważniejsze było podtrzymanie jako takiej formy, nie przybranie na wadze i nie złapanie kontuzji. Jednak pomimo bardzo wolnych temp treningowych na ok. 3 tyg. przed imprezą zaczyna nagle i ostro boleć obszar przyczepu Achillesa do mięsni prawej łydki. Odpuszczam wszystko na 4 dni. Po tym odpoczynku delikatnie biegam przez tydzień, jednak ból i uczucie napięcia pozostało. Znowu odpuszczam na 4 dni – to już okres Świąt i do imprezy coraz mniej czasu. W międzyczasie chłodzę bolący obszar lodem a zamiast biegania wybieram szybki jednorazowy marsz na 15 km oraz dwa razy nocną jazdę rowerem po kilkadziesiąt km. W Nowy Rok ostatni bieg – 15 km wolnym tempem 5:50 i już tylko odpoczynek. Przez okres świątecznego obżarstwa udało mi się nie przytyć a nawet zbić wagę o 1 kg. W piątek poprzedzający imprezę o godzinie 2 w nocy budzi mnie córka jakimś swoim płaczliwym grymasem i już nie udaje mi się zasnąć. Przez cały dzień czuję się senny. Pakuję plecak i ciężkim tobołem idę piechotą na PKP. Plecak ciężki bo mieści nie tylko sprzęt na bieg, późniejsze przebranie się, ale i rozrobioną wcześniej wodę z miodem w ilości 3 litrów.

EŁK

Elektryczka odjeżdża o 17:24, jakoś nie widać aby ktokolwiek prócz mnie wybierał się nią na Zmarzlinę. Plany zaśnięcia w pociągu spalają na panewce – ta sztuka się nie udaje. Dosłownie na 10 min przed Ełkiem do mojego przedziału przychodzi Paweł Pakuła http://maratony.blogspot.com, późniejszy zdobywca drugiego miejsca. Wiem, że Paweł jest mocny (2009 – zwycięstwo, 2012- III miejsce w Ełckiej Zmarzlinie), ale również mocny jest Andrzej Buchajewicz, który też jest na liście startowej 100 km. Paweł jedzie z Wisznic, miejscowości na południe od Białej Podlaskiej. Przy kasach na dworcu w Ełku spotykamy Marka Kaweckiego – równie mocny zawodnik, żołnierz z Kleosina, stały bywalec setek na orientacje. Marek w 2011 roku był na Zmarzlinie trzeci, a rok później piąty.

Analizując nazwiska z listy startowej wiem, że na pewno mocniejsi są Andrzej i Paweł. W głowie rodzi się nadzieja na zajęcie miejsca tuż za nimi. Podczas dwóch lat biegania wyrobiłem sobie formę na poziomie Marka. Wiem także że Marek jest lepszy ode mnie na krótszy dystans, ja powinienem bardziej wytrzymać na dłuższym. Wszystko będzie się więc rozbijać o nawigację. Tylko bezbłędne znajdowanie punktów i optymalnych przelotów może dać wysokie miejsce.

Marka gubimy gdzieś przy PKP i docieramy z Pawłem do bursy szkolnej na nocleg. Przy rejestracji moim numerem startowym okazuje się „3”. Paweł żartuję że to numer zgodny z zajętym miejscem, ja także po cichu na to liczę. Pokój 213 dzielimy z Przemkiem Szlaszyńskim, żołnierzem z Gołdapi, który chce pobiec na 50 km. Idziemy z Pawłem do odległej o 100 m Biedronki na zakupy – biorę pączka z dziurką, serek topiony w plasterkach, pikantną salami, jakiś jogurt musli – to spożyje na śniadanie jutro rano.

O godz. 21:00 tradycyjna odprawa techniczna. Na sali spotykam znajome twarze, m. in – Andrzeja Sochonia, Adama Skolimowskiego, Daniela Śmieję, Leszka Hermana-Iżyckiego, Michała Zakrzewskiego. Organizator - WiechoR zapewnia że ciężko nie jest, śniegu nie ma, błota mało. Wracamy do 213, późna kolacja – opróżniam pojemnik mięsa mielonego z makaronem (tego co to leżało już długo w domowej lodówce i ktoś to musiał w końcu zjeść). Paweł pochłania olbrzymi !!!! pojemnik domowych naleśników z serem. Ciężko jest zasnąć na nowym miejscu, zwłaszcza jak kołdra ma 1,5 m poduszka jest „plaskata”. O godz. 4 budzę się, już znowu działa adrenalina, za godzinę zaczynam powoli się przygotowywać, pakować i jeść śniadanie. Chłopaki jeszcze śpią. Pochłaniam wspomniany serek topiony, salami z bułą, jogurt i jabłko. W międzyczasie zapijam izotonikiem dostarczonym przez organizatora – nie lubię ich, po tej chemii zawsze nie wiadomo czemu więcej latam za potrzebą, a poza tym to są „same siki Weroniki”.

wojtek 111,5 godziny przed startem z Pawłem Pakułą

Kwadrans przed 8 wyruszamy piechotą na start honorowy pod ełcki magistrat. Tam po krótkim przemówieniu oficjeli wsiadamy do dwóch autokarów, które zawiozą nas do Starych Juch. Po pół godziny docieramy na miejsce – bazą jest szkoła, gdzie zostawiamy swoje wcześniej przygotowane rzeczy na przepak. Tu zakładam sobie ostateczny cel – zmieścić się w 15 godzinach i być w pierwszej piątce setki. Widzę, że jeden z uczestników trasy 50 km będzie biegł w krótkich spodenkach, przerażający pomysł, gdy pomyślę sobie o wilgoci i wietrze smagających odsłonięte uda.

elckaKilka minut przed startem, organizator Wiesław Rusak wyjaśnia zawiłości trasy

START

Przemarsz pod Urząd Gminy, kilka ciepłych słów od Pani Wójt. Dostajemy mapy, na pierwszy rzut oka trasa nie wydaje się być trudna. Punktualnie 7 sekund po 9:00 następuje start. Początkowo ruszam z samego czoła peletonu i przez 300 metrów prowadzę grupę. Ciągle jednak biegnę swoim tempem ok. 5:40 i widzę jak zaczynają mnie wyprzedzać kolejni zawodnicy. Domyślam się że są raczej z 50-tki. Początkowo zakładam sobie, że szybciej niż 5:40 nie będę szarpał, tym bardziej pod długi podbieg który mamy niecały kilometr od startu. Wiem, że trzeba podejść do tego rozsądnie i za jakiś czas uda mi się wyprzedzić te kilkanaście osób co tak wyrwało wprzód. Na pierwszym kilometrze mija mnie Andrzej Buchajewicz i praktycznie do PK1 biegniemy w zasięgu wzroku. Widzę jednak, że Andrzej ma większe tempo przelotowe i ustawicznie się ode mnie oddala. Nie mogę dojrzeć zaś Pawła, na starcie widziałem jak siedział z mazakiem i spokojnie wykreślał sobie swój planowany przebieg na całą trasę. Pewnie i tak mnie dogoni. PK1 to łatwy do namierzenia stary cmentarz. Błyskawiczne podbicie punktu i dalej w drogę. Witek Noga (późniejsze IV miejsce na 100 km) pyta mnie o możliwość wspólnego biegu i tak będziemy poruszali się razem w zasięgu kilkudziesięciu metrów aż do jakiegoś 25 km. Przelot jak i PK2  banalny.

 wojtek 22Pierwszy PK na 4 km, razem z Witoldem Nogą, zdobywcą IV miejsca 100 km

Minimalna strata w szukaniu PK3 – około extra 100 m i minuta więcej. Między PK3 i PK4 tniemy na azymut przez pola, zrywam niewidoczny drut pastucha brzuchem w pełnym biegu – nie fajne uczucie, ale bardzo szybko poddał się nie czyniąc mi krzywdy. O dziwo na PK4 jesteśmy jakieś 2 minuty przed Andrzejem Buchajewiczem, widocznie wybrał bardziej skomplikowany wariant przelotu PK3-PK4. Kolejny raz tracę „setkowe” prowadzenie, nawet nie będę starał się dotrzymać tempa Andrzejowi, który znów ustawicznie i powoli oddala się ode mnie. Gdy mija mnie Andrzej zastanawiam się czy jednak nie zacząłem zbyt szybko i czy wytrzymam biegnąc do końca ? Między PK4 i PK5 Andrzej wybiera wariant koło jeziora w miejscowości Pamry, ja zaś zaczynam kosić pola na azymut by wybiec na drogę nr 656, dalej poruszam się tą drogą na wchód ok. 1 km, by znów ściąć na azymut przed miejscowością Ranty i wbiec w leśną drogę, która wiedzie na południe prosto do PK5. Sam PK5 jest trywialny, trzeba wydrapać się na spore wzgórze przy głównej drodze. Na tym punkcie dogania mnie Paweł Pakuła. Po zejściu z góry to ja z kolei pytam Pawła o możliwość wspólnego biegu. Paweł biegnie jednak za szybko dla mnie, mniej więcej w tempie 5:15. Staram się trzymać tuż za nim, ale odległość między nami zaczyna powoli się zwiększać. Na ok. 28 km trasy zaczepiam lewą nogą o kamień i wywijam przepięknego fikoła – całą lewa część ubioru jak i twarzy jest pokryta brązową mazią. Nie wiem jak ale wylądowałem ostatecznie na plecach, na plecaku, na czołówce !!! Sprawdzam od razu – działa, uratowany ! Rumor przy fikole był dość znaczny, Paweł biegnący ok. 90 m przede mną obejrzał się kontrolnie. Jest OK !! – krzyczę. Omijamy na azymut wieś Zelki brodząc po błotnistych polach. Około kilometra przed PK6 widzę, że tuż przed Pawłem jest dwóch zawodników – jak się potem okazało byli to Marcin Krasoń http://www.biecdalej.pl/ i Piotr Kwitowski z trasy 50. Powoli zaczynam doganiać całą trójkę, doganiam Pawła na PK6 – robi sobie słit-fotkę z punktem bo ktoś ukradł perforator wraz z lampionem. Nie namyślając się robię to samo, bo nie wziąłem nic do pisania. Paweł rusza pełną parą, a ja po 300 metrach doganiam Marcina i Piotra, którzy przystanęli na tzw. „przerwę techniczną”. Między PK6 i PK7 to raz ja ich raz oni mnie wyprzedzają. Przed samym PK7 mam około 200 m przewagi jednak popełniam błąd nawigacyjny i zbyt późno wchodzę na punkt, po prostu mijam go bokiem i robię dookoła niego małą pętlę. Muszę czesać więc jar w górę i w dół, na co tracę dokładnie 5 minut i dokładam extra 400m. Wyprzedzili mnie. Teraz czeka najdłuższy bo ok 9 km przelot do Starych Juch. Droga polna jest bardzo błotnista i stopy czasem ześlizgują się i mielą bezproduktywnie błoto pomimo agresywnych kołków w butach Inov-8. Ok 3 km przed Starymi Juchami jakieś 30 m przede mną zaczyna szarżować przez drogę stado 6 dzików. Wszystkie dorodne, wypasione i dobrze, że szarżują prostopadle do drogi. Słyszę gwizdek, jak się później okazuje Marcin i Piotr ostrzegają mnie w ten sposób przed stadem. Obu panów dochodzę zaś za chwilę przy Jeziorze Garbaś, od tej chwili poruszamy się razem w stronę PK8 tnąc wysokie łąkowe wzgórze na azymut. PK8 majaczy już z daleka – to ogromna, wysoka na 20 m drewniana wieża widokowa. Oczywiście punkt jest umiejscowiony „złośliwie” na samej górze, a nogi już palą ogniem ! Ponieważ godzinę wcześniej wypogodziło się i niebo praktycznie zrobiło się bezchmurne z wieży rozpościerał się przepiękny widok, zwłaszcza na pobliskie Jezioro Rekąty. Chłopaki robią pamiątkowe zdjęcia, ja tylko podbijam punkt jak automat. Wybiegam z wieży pierwszy, przed nami ostatni kilometr do bazy. Jakieś 300 m przed bazą puszczam chłopaków, niech biegną szybciej, będą mieli lepsze miejsce. Na półmetek wpadamy dosłownie kilka sekund po sobie. Patrzę na Garmina – czas rewelacja, równo 5:18. Późniejsza analiza pokaże, że pokonałem dystans 48,4 km. Można było szybciej ? Oczywiście, bez pomyłek wyszłoby równo 48 km i czas w okolicach około 5:10-5:12. Na mecie dowiem się o czasy pierwszej trójki na 50-tkę: 4:50, 4:56, 5:14. Przecież mogłem wybrać tą trasę i docisnąć naprawdę na maxa…

Minimalizuję czas na przepaku – wlewam 1,5 litra wody z miodem w camelbacka, uzupełniam słodkości, zabieram dodatkową koszulkę na noc (oczywiście jej ostatecznie nie założę). W locie pożeram 2 plasterki serka topionego z Biedronki. Jestem trzeci. Andrzej i Paweł wybiegli ok. 22 min przede mną, jest więc rewelacyjnie. Za sobą też nie widziałem nikogo z setki, szacuję przewagę nad innymi na jakieś pół godziny. 6 i pół minuty postoju wystarczy – ruszam w trasę, ale mięśnie ud i łydek już dają znać o sobie. Są ociężałe, zbite, palące – muszę je rozbiegać po tej „długiej” przerwie.

DRUGA PĘTLA

Droga na PK10 zaczyna się identycznie jak pierwsza pętla – znów trzeba przebiec pod kolejowym wiaduktem w Starych Juchach. Po skręcie z głównej drogi na Garbówko, okazuje się, że leśno-łąkowa droga zaczyna coraz bardziej znikać. W pewnym momencie znika zupełnie, nie pozostaje nic innego jak ciąć na azymut przez orne pola i łąki, brak jakiegokolwiek punktu odniesienia zgadzającego się z mapą. Jednak praktycznie bezbłędnie wychodzę na PK10. Później okaże się, że Paweł z Andrzejem mieli tu o wiele większe kłopoty i stracili ok. 10 minut. Na razie na bezchmurnym niebie świeci jeszcze bladym światłem słońce, zaczyna być coraz chłodniej – prognoza się zmienia, miało być pochmurnie i cieplej, w granicach +2 stopni w nocy. Za kilka godzin brak zachmurzenia spowoduje przymrozek w granicach -2 stopni przez co zdopinguje mnie do szybszego poruszania się.

Przebiegając w kierunku PK11 przez wieś Garłówko mam wrażenie deja-vu, kiedyś już tu chyba byłem (to prawda, poprzednie edycje EZ przebiegały w tej okolicy). Bez problemów wchodzi PK11, pozostaje dylemat jak się dostać na 12-tkę, krótszym o ok. 1 km wariancie na azymut przez  podmokłe łąki, czy błotnistą, lecz komfortową drogą. Mam w pamięci ostrzeżenie WiechoRa, że tam gdzie na mapie jest teren podmokły, w realu jest jeszcze bardziej podmokły. Wybieram, tak jak i przede mną Paweł wariant po drogach, Andrzej wybrał bagna, zyskał podobno niewiele bo tylko 10 minut. Gdy biegnę na PK12 zaczyna zapadać zmrok, o godz. 16:07 zapalam czołówkę. Mam już około 2/3 trasy za sobą. Punkt jest na starym cmentarzu, wchodzę na niego prawie bezbłędnie tracę może 200 m z idealnej marszruty. Przy samym lampionie znów napotykam na pastuchy i druty kolczaste o które się zaczepiam. Ta edycja EZ pełna jest zresztą momentów kiedy trzeba przeskakiwać nad elektrycznymi pastuchami, do końca nie będąc pewnym czy w zimie do druta nie doprowadzone jest napięcie.

Wybiegam ze cmentarza, na drodze z kocich łbów bawi się tutejsza złota młodzież wożąc się raz w jedną i drugą stronę starym wehikułem z grzeczności tylko nazwanym autem. Będąca już w daleko posuniętym stanie ekstazy dziewczyna wysiada z niego w okolicy mostku na rzece Ełk i wdaje się że mną w dysputę, że widziała mnie na starym cmentarzu z latarką, czy nie jestem głodny, czy nie jest mi zimno. Szybko zbywam amatorkę miejscowych napojów energetycznych i znikam w ciemnej ścianie lasu słysząc za sobą że „trzeba przez majątek się cofnąć”. Tnę nikłą leśna droga na wschód by dostać się do szosy, biegnę nią później następny kilometr. Na wysokości gajówki Krzywy Róg przekraczam szosę i skracam przecinka w kierunku Połomia. Punkt 13 wchodzi bez problemu. Problemy dopiero się zaczną. Niby  trywialny przelot na południe do PK14 okazuje się pierwszą poważna wtopą nawigacyjną. W założeniach miałem przebiec obok jeziora, przedostać się przez wąski strumyk i ciąć na azymut w kierunku PK14. Życie było brutalne – zupełnie straciłem orientację i zacząłem atakować o kilometr za wcześnie. Pierwszy „atak” – strata 4 minut i nakładka 300 metrów – wwalam się w bagnisko, ale szybko się wycofuję. Druga wtopa jest o wiele boleśniejsza – jak się później okażę nie jestem w rejonie strumyka, lecz brzegu jeziora i zaczynam brodzić w lodowatej wodzie do kolan w szuwarach wysokich na ponad 2 metry. Że te szuwary nie dały mi wcześniej do myślenia !!! Analiza pokaże łącznie ok. 45 minut straty i nakładkę ponad 4,5 km !!! No i te 8 minut w lodowatej wodzie – prawie nie czuje stóp. Postanawiam wycofać się z tego rejonu i grzać naokoło do PK14 przez wieś Sajzy.

Osiągając szosę w Sajzach zaraz skręcam z niej w drogę wiodącą  w kierunku północnym – zataczam więc małe kółko. Trochę błądzę po małym lasku leżącym jeszcze sporo od punktu kontrolnego. Do PK14 dochodzę intuicyjnie drogą, której nie ma na mapie. Przelot między PK14 i PK15 wydaje się prosty – należy skorzystać ze wspomnianej wcześniej szosy. We wsi Piaski skręcam w polną drogę wiodącą w kierunku Rydzewa, początkowo droga jest widoczna bardzo dobrze, z czasem zaczyna niknąć i zlewać się z okolicznymi polami. O dziwo jednak poruszam się w dobrym kierunku i przebiegając obok Jez. Rydzewo wiem że praktycznie nie zboczyłem z obranego kursu. Po zaliczeniu PK15 podążam w kierunku następnego punktu przez wieś Chojniak – za nią schodzę z szerokiej żwirówki i kieruję się polną drogą na południowy wschód. Kilometr przed punktem droga zakręca w nieodpowiednim kierunku więc dalej muszę ciąć na azymut. Jest dość ciemno – ciężko określić w którym dokładnie miejscu szosy Straduny-Piaski wyszedłem. PK16 ma leżeć tuż przy strumieniu, okazuje się, że kilka cieków wodnych w tych okolicach przecina właśnie tą szosę. Zanim znajdę odpowiedni ciek biegam to w jednym to w drugim kierunku szosy nadrabiając około 700 m. Najpierw obrałem oczywiście ten niewłaściwy kierunek. Jakiś kierowca urządził sobie test prędkości swego bolidu jadąc od strony Stradun, ale widząc odblaski mojego ubrania na poboczu hamuje z piskiem jakieś 400 m ode mnie, widocznie obawiając się, że jestem patrolem drogówki. Skrada się potem, jadąc bardzo wolno. Przedzieram się przez obrośnięty obficie krzakami brzeg strumienia do PK16. Dalej powrót na wspomnianą wcześniej szosę i skręt w lewo do wsi Malinówka.

Pamiętam dobrze słowa WiechoRa o zaoranej drodze do PK17. Przeoczyłem chyba pierwszą z dróg dojścia i skręcam na końcu wsi w kierunku pól. Faktycznie, po około kilometrze droga znika, tak jak zresztą wygląda to na mapie. Idę więc na azymut, staram się iść dokładnie na południe po bryłach gleby, które bardzo spowalniają tempo. Nagle kończą się wielkie skiby ornego pola i dochodzę w teren podmokły nad jakieś kanały, których w ogóle nie ma na mapie. Przeskakuje kanały, brodzę w wodzie i błocie, które w pewnym momencie wsysa mnie do pół łydki. Zaczyna robić się nieprzyjemnie, bo wiem że tracę czas i nie wiem gdzie jestem. Z opresji wybawiają mnie szczekające psy w osadach przede mną. Szczekanie dobiegające z dwóch różnych kierunków pozwala mi mniej więcej ustalić gdzie jestem i prowadzi mnie dalej na południe. Znów przeskakuje przez wielkie rowy melioracyjne z wodą, których nie ma na mapie i dochodzę do ściany lasu, czuję, że to już ten zwarty obszar lasu w okolicach  PK17. Nie mylę się – po przebrnięciu na azymut małego kawałka dochodzę dosłownie 100 m od PK. Wreszcie !!!! Straciłem sporo czasu i nadrobiłem mnóstwo drogi – późniejsza analiza pokaże że było to mniej więcej kolejne 45 minut i 2,3 km w plecy.

wojtek 33Błędy nawigacyjne w okolicy PK 14 i 17 (strzałki ukazują kierunek ruchu)

Plan na dotarcie z PK17 do mety mam prosty – przebić się przez ten las na południowy wschód w kierunku szosy nr 65. Ten wariant wydaje mi się najszybszy. Początkowo drogi są praktycznie niewidoczne w zasadzie są to wąskie ścieżki, ale gdy dobiegam do szerokiej drogi leśnej Straduny-Siedliska to już wiem gdzie jestem. Dalej wybieram najkrótszy wariant dotarcia do drogi krajowej nr 65, czyli biegnę na wschód do miejscowości Oracze. Jestem na szosie !!!! Wreszcie !!! Już tylko około  6 km do mety prostą jak drut asfaltową. Tymczasem zaczyna gęstnieć mgła (jak się dowiem na mecie mgła zgęstniała do tego stopnia, że część zawodników musiała się wycofać), ale ja mam pomoc w postaci odblaskowej linii krawędziowej szosy. Widoczność mniej więcej 30 metrów, czuję że moje tempo zaczyna spadać i muszę robić coraz częstsze przerwy marszowe – to odpuszcza adrenalina. Pomny ubiegłorocznej Transjury (4 minuty więcej i straciłbym II miejsce) wiem, że trzeba napierać do samego końca, bo ciągle nie jestem pewien na którym miejscu jestem i czy zaraz nie wyprzedzi mnie ktoś idąc innym wariantem z PK17 do mety.

META

Tuż przed samą metą mylę się ostatni raz i nadrabiam jakieś 200 m. Do ostatniego metra staram się biec – wpadam do biura o godz. 23:11, jestem TRZECI !! Euforia, kompletny odjazd, pomimo sporych wtop na dojściach do PK14 i PK17 udało się utrzymać przewagę nad kolejnymi zawodnikami. Ostatecznie Andrzej Buchajewicz – 11:15 (rekord EZ !!), Paweł Pakuła – 11:41. Ja zmieściłem się prawie w połowie limitu czasu – 14:11, a 47 minut za mną wpada na metę trójka zawodników, wśród których jest wspomniany Witek Noga. Pełen szacun dla niego – w tym roku kończy 52 lata a obiega zawodników ponad dwukrotnie młodszych. Ostatecznie trasę 100 km kończy w limicie czasu 25 zawodników.

Oficjalne wyniki: http://www.mosir.elk.com.pl/liga/maraton_2013/wynik_2014.html
Galeria zdjęć: http://www.mosir.elk.com.pl/liga/maraton_2013/galeria_2014.html

Szybki prysznic, piwko od Pawła (odstawię mu na Skorpionie!) ale sen nie przychodzi. Dlatego korzystam z zaproszenia chłopaków z Białegostoku – grupy „No to chlup” i do godziny 2:30 dyskutujemy o przebytym dystansie i „innych niezmiernie ciekawych tematach”.  Chłopaki dużo chodzą turystycznie po lesie i po raz pierwszy chcieli się zmierzyć z dystansem 50 km non-stop. Zajęło im to 11h 18 min. W połowie debaty dołącza do nas Witek i tak miło sobie gawędzimy zamiast spać, gdyż adrenalina ciągle krąży w żyłach. U mnie musiała chyba krążyć intensywniej gdyż pomimo szczerych chęci nie udało mi się zasnąć tej nocy. Cóż więc było robić innego jak o 8:30 iść na basen na całe 1,5 h. Basen tutejszego Mosiu to stały element zakończenia EZ – do woli można korzystać z jaccuzi, biczy wodnych, saun, groty lodowej, co by wspomóc obolałe mięśnie. Faktycznie, to pomaga, z basenu wyszedłem bardziej pewnym krokiem.

wojtek 444Od lewej – Paweł Pakuła, Andrzej Buchajewicz, Wojciech Burzyński

Pozostało mi czekać do godz. 13 na oficjalne zakończenie. Najpierw uroczystości wręczania medali na poszczególnych trasach i kategoriach a potem jak to w zwyczaju EZ, suto zastawione stoły, czyli biesiada, na której znalazł się nawet pieczony dzik  Żegnam się z wszystkimi setkowymi znajomymi i razem z Krzyśkiem Siemieniukiem, full ironmanem, wracamy do Białegostoku. Krzysztofowi udało się przejść marszem cały dystans w czasie 21h 08 min co pozwoliło mu zająć 21 miejsce, mówi że jak na razie to jest jego rekord na 100 km.

PODSUMOWANIE

Osiągnięty rezultat pozwoli przez 1,5 miesiąca utrzymać się na 3 miejscu w Pucharze Polski PMnO. Nie uda mi się utrzymać tej lokaty długo – w tym roku PMnO nie będzie priorytetem. Krótkie podsumowanie imprezy wg. Forerunnera 310XT przedstawiam zaś w liczbach:
•    dystans - 110,4 km
•    czas ruchu wg. GPS -  12 h 46 min
•    czas pokonania trasy – 14 h 11 min
•    średnie tempo – 7:38/km
•    kalorie – 6923 kcal
•    wzrost, spadek wysokości – po 840 m
•    średnie tętno – 139/min (74% HRmax)

Po uwzględnieniu wszystkich możliwych błędów nawigacyjnych dystans skróciłby się dokładnie o 8 km a czas pokonania trasy oscylowałby w granicach 12:20-12:30. 1godz 40 min straty na błędy nawigacyjne – nie dogoniłbym Pawła, ale to znak że muszę się skupić jeszcze bardziej na nawigacji.

Użyty sprzęt:

•    buty Inov-8 Roclite 295
•    stuptuty krótkie Raidlight
•    spodnie długie-legginsy  Dobsom
•    bielizna termoaktywna Brubeck – góra, bokserki
•    kompresja na łydki COMPRESSPORT R2
•    plecak Raidlight Endurance 10 z camelbackiem Deuter Streamer 2l
•    skarpety Expansive Trekking Light
•    ochrona przed obtarciami – krem Xenofit Second Skin
•    kompas: Moscompass 11
•    pulsometr: Garmin Forerunner 310XT

Odżywianie:

•    2,5 litra wody z miodem + 0,5 l Coca- Cola
•    70 g suszonych daktyli
•    4 kostki ciemnej czekolady
•    2 plasterki serka topionego
•    15 dag kiełbasy palcówki

Relacje uczestników, w których się pojawiam:

Marcin Krasoń - http://www.biecdalej.pl/2014/01/ten-w-ktorym-dziki-pierzchaja-ecka.html
Paweł Pakuła - http://maratony.blogspot.com/2014/01/eckie-roztopy-20.html

 

Wojtek Burzyński

Kontakt

ul. Grochowa 11/13
15-423 Białystok
tel.: 795 765 999