15 Lis 2013

Maraton w Berlinie, Berlin Marathon..., ale bez martyrologii. No i miesiąc po starcie.

1

Nie lubię pisać na gorąco, aby zbytnio nie koloryzować, natomiast okres roztrenowania kiedy nie myślę o bieganiu 24/7 jest właśnie najlepszym czasem na spisanie relacji.

No to od początku.

Nie wiem skąd akurat przyszedł mi do głowy maraton w stolicy Niemiec, ale rok temu kilka minut przed startem zapisów zasiadłem ( abstrahując od tego, że w pracy mam go przed sobą non-stop ) do komputera i zapisałem się, do tego już po 60 sekundach od momentu zapisów, byłem ponad 9 tysięcy któryś tam...

Po jakimś czasie przyszło właściwe zgłoszenie, po wypełnieniu którego, zaznaczeniu płatnych opcji typu koszulka, grawerunek, masaż przed startem ( to się okazało dopiero przed samym startem, bo nie miałem pojęcia/pamięci, że się na niego zdecydowałem ), dokonaniu płatności itd. otrzymałem informację, o starcie w przyszłorocznym, jubileuszowym 40 Berlin Marathon !!!

No i zapomniałem o fakcie. No może nie do końca, ponieważ drugim reprezentantem miasta Białystok był ojciec kolegi z klasy mojej córki, więc przy okazji wywiadówek itd. wiadomo o co chodzi.

Wiosną podmiot tej opowieści zaczął przypominać o sobie ( drogą mailową ), a także małżonka, która wspomniała, że wypadałoby mieć tam dach nad głową oraz jakoś dotrzeć. Z oczywistych względów musiałem się z nią zgodzić, ale i tak odłożyłem to na bliżej nieokreślony ( jak to w moim przypadku często się zdarza zwłaszcza o terminy odległe o trzy miesiące ) czas.

W międzyczasie w Krakowie poprawiłem życiówkę w maratonie na 3:24, natomiast w maju na półmaratonach w Białymstoku oraz Hajnówce zbliżyłem się na minutę do magicznej ( dla mnie oczywiście ) granicy 1:30, na mecie tej ostatniej imprezy, z uwagi na wysoką temperaturę, padłem i po raz pierwszy miałem przez kilka minut problemy z pozbieraniem się z asfaltu. Po kilku dniach okazało się też, że był to ostatni start wiosną - zapomniałem, że moje zatoki nie znoszą polewania zimną wodą w upale, ot szewc jak zwykle bez butów chadza.

Mijał czerwiec i powolutku zaczynałem tak przygotowania do startów jesiennych jak i przemyślenia odnośnie dotarcia do stolicy Niemiec.

Pierwsza myśl samochód, druga samolot, trzecia pociąg. Autobusu pod uwagę nie brałem - raz w życiu podróżowałem takowym do Anglii i mimo, że było to lat temu dwadzieścia, wciąż traktuję to jako ekstremalne przeżycie, brrr...

Pociąg - jedziemy, czytamy, luzik.
Samolot - jedziemy, lecimy - kawka, siusiu i  i szybko na miejscu.
Samochód - jadę i wracam, małżonka po Białymstoku owszem, na trasie trwałoby to kilka dni ;-). Jak się okazało, biorąc pod uwagę komunikację miejską w Berlinie, jazda samochodem nie jest najlepszym pomysłem.

Samochód szybko został wyeliminowany - mniejszy komfort dla mnie i opłaty większe niż za samolot ( paliwo, autostrady, wjazd do Berlina, parkowanie ). Pociąg droższy niż samolot. Samolot najtaniej i najszybciej, gdyby nie dojazd z Białegostoku na lotnisko, podróż trwałaby max. 2h. W każdym razie czas to: wylot z Tegel 21.20, a 2 w nocy już byłem we własnym łóżku - to tak wychodząc w przyszłość.

W przypadku noclegu największym problemem jest kwestia opuszczenia pokoju w dniu maratonu ( w poniedziałek musieliśmy być "w fabryce" oraz zaopiekować się własnym dzieckiem ) także pobyt do następnego dnia nie wchodził w rachubę.

Jako, że pewne rzeczy mam w zwyczaju zostawiać na ostatnią chwilę, także kwestię dachu nad głową zacząłem rozpatrywać dopiero pod koniec czerwca i niestety większość zapytań o wolne pokoje kończyła się wizualizacją spania pod chmurką. W końcu trafiłem na pensjonat z którego dostałem odpowiedź potwierdzającą rezerwację na dwie doby ( piątek - niedziela ), zaproszenie na śniadanie i do pokoju już w piątek rano !!! oraz informację, że w niedzielę możemy sobie wyjechać, o której chcemy ( klucz mamy zostawić w skrzynce ) co przy wieczornym wylocie jest sytuacją idealną. Oczywiście uprzedzono nas, że z uwagi na maratoński weekend cena będzie wyższa.

Pensjonat okazał się rewelacyjny - śniadanie z certyfikatami Bio, Wifi, cichy pokój z dala od zgiełku ulicy, położenie Charlottenburg - najbliższa stacja kolejki ( Savigny platz ) 200 metrów, dworzec ZOO ( słynny dworzec ZOO ) - kilkaset metrów, a do tego jakieś 700 metrów do 3 km maratonu oraz w drugą stronę 300 metrów na Ku-damm do 35 km trasy, dzięki czemu małżonka miała możliwość bezproblemowego kibicowania mi na trasie ( ale jak się później okaże, zawodnik mógł tego nie zauważyć ).

Załatwiwszy logistykę mogłem już swobodnie katować się przygotowaniami do jesiennych startów. W międzyczasie NIE zdążył mi się kontrolny start w maratonie wokół jeziora Wigry - awaria auta tuż po odebraniu pakietu. Cały wieczór poświęciłem na załatwienie lawety, auta zastępczego i powrót 20 km do hotelu, więc biegania nie miałem już w głowie.
Pod koniec sierpnia przebiegi tak tygodniowe jak i jednorazowe, dały mi w kość, a prawy achilles zaczął domagać się pilnej uwagi. W każdym razie wziąłem udział w pierwszym biegu kontrolnym. tj. leśnym półmaratonie w Giełczynie i wynik z tego biegu w okolicach 1:30, ale przebiegnięte 23 km ( jakiś debil wlazł do lasu i pozmieniał oznakowanie trasy ) zaczął wskazywać, że moje przygotowania przebiegają właściwie. Niestety po tym starcie achilles wyraźnie powiedział stop, a ja czując 500 km zrobione w przeciągu ostatnich tygodni i przetrenowanie, spasowałem dalsze treningi woląc być nie dotrenowanym niż zmęczonym. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że na wrzesień miałem zaplanowane pobicie 1:30 w półmaratonie i zejście poniżej 40 minut na dychę.

Co też się stało tj. 15.09 półmaraton augustowski i pierwszy cel wykonany czyli 1.27.11, po tygodniu Białystok Biega i 39.06 na dychę, odhaczone. W tygodniu przed maratońskim robię już tylko lekkie przebieżki i zastanawiam się nad czasem, na który będę biegł w Berlinie. Kalkulator podpowiada 3:05, rozsądek 3:10, ale życie 3:15 ( gdzieś tam w oddali pojawia się głos, że czas to sobie mogę zakładać, ale nie po dwóch bardzo szybkich startach dwa tygodnie przed maratonem ). Także z domu wyjeżdżałem z planem na 3:10. Oczywiście, wiedziałem że jeśli nie zdarzy się jakaś katastrofa to poprzedni wynik z Krakowa dnia 29 września stanie się historią - to nie pycha, lecz świadomość swoich możliwości :-)

W końcu zgodnie z planem o 7.55 27 września po 50 minutach lotu jesteśmy na Tegel. Tamże zakup biletów weekendowych na transport ( weekend card zapewnia również zniżki na wejścia do muzeów etc. ). Po krótkiej podróży autobusem i kolejką jesteśmy w Pension Peters, gdzie lokujemy się w pokoju, wcinamy śniadanie i o 10 ruszamy na "na Berlin". Tutaj polecam aplikację na smartfona - "Berlin transport" ( wpisuje się stację początkową, docelową i otrzymujemy wynik jak tam dotrzeć i ile czasu będzie trwał przejazd ). Na początku chcemy zwiedzać, a dopiero wieczorem ruszyć na Tempelhof po pakiet startowy - z uwagi na to, że jesteśmy umówieni w pobliżu na kolację z moją koleżanką z liceum. Jednak ( ufff ) coś mi odbiło i od razu ruszyliśmy w stronę byłego lotniska ( co pozwoliło nam uniknąć jeszcze większych tłumów wieczorem ). Na miejscu okazało się, że mamy jeszcze pół godziny do otwarcia bram, ale że spotkaliśmy się przed wejściem z ojcem kolegi z klasy mojej córki, czas oczekiwania minął dość szybko.

Nawiasem mówiąc architektura byłego lotniska oraz bijąca od niego historia powodują, że miejsce to jest warte obejrzenia nie tylko z okazji przed maratońskiego Expo.

W końcu znaleźliśmy się w środku, a w zasadzie w tłumie do odbioru pakietów - zawartości za bardzo nie pamiętam ( makaron, płyn do prania, gąbka, foldery ), worków na depozyt - bardzo fajny, numerów startowych, koszulek co mimo kolejek szło dosyć sprawnie i tutaj nowość opasek na rękę - bez takowej nikt nie miał być wpuszczony do strefy startu. Polecam też zabranie ze sobą dowodu na osiągnięty wynik w maratonie ( rok od zapisów ) co pozwoli na zmianę strefy startowej. Dobrze, że miałem sms-a i dostałem miejsce w pierwszej fali startowej w strefie E. Czytałem, że wielu osobom zmieniono strefę "na gębę", ale w moim przypadku dowód na poprzedni wynik był wymagany. Z uwagi na to, że zdecydowałem się skorzystać z oferty BMW i nanieść numer startowy na koszulkę okolicznościową, miałem jakieś pół godziny wolnego czasu w związku z tym wybrałem się do strefy masażu. I tutaj zaskoczenie tj. nie byłem umówiony na konkretną godzinę, aczkolwiek wolontariusz oświadczył, że "no problem" i muszę zaczekać kilka minut, po niecałych dwóch, młoda dziewczyna zaprosiła mnie na łóżko w sali, gdzie kilkadziesiąt osób masowało i było masowanych. Nie liczyłem na wiele po tym masażu ( był tak tani, że nawet nie pamiętam ile za niego zapłaciłem ), zresztą byłem już po masażach przedstartowych w Białymstoku. Masażystka zapytała mnie o dolegliwości i otrzymała zgodną z prawdą odpowiedź, że oprócz głowy ( tutaj mało co pomoże ) to tylko prawy achilles. A potem nastąpiło 40 minut istnych pieszczot ścięgien achillesa - spodziewałem się niczego, a dostałem niebo, no oprócz skręku karku ( dziewczyna gadała jak najęta, a żeby ją słyszeć w tej sali musiałem odwracać ucho do tyłu ). Przyznaję, że dwa masaże w domu plus ten na miejscu spowodowały, że problemy z achillesem od tamtej pory praktycznie nie występują :-)

Co do expo, weźmy razem te z największych polskich maratonów pomnóżmy razy 100 i otrzymamy targi berlińskie. Było tam wszystko i praktycznie dwa dni można było poświęcić tylko na oglądanie expo. Co do cen to te same rzeczy w Polsce można nabyć o wiele korzystniej ( Polska to drogi kraj panie... ), moje startówki kosztowały „cirkaebałt” 50% więcej. Było jedno miejsce, gdzie można było przebierać w kartonach, ale... ja wolałem walnąć japoński makaron i pół surowe mięso w tempurze ;-). Także polecam bycie na miejscu w punkt 12.00 co umożliwi w miarę szybkie "ogarnięcie się".

3

 Ku radości mojej małżonki w końcu jednak opuściliśmy Tempelhof udając się w stronę Checkpoint Charlie, skąd ruszyliśmy wzdłuż dawnego muru, poprzez plac Poczdamski, Sony Center, pomnik pomordowanych Żydów Europy ( zrobił na mnie niesamowite wrażenie ), Bramę Brandenburską, Bundestag, zamkniętą ulicę 17 Lipca, kolumnę Zwycięstwa, aż do stacji Tiergarten... Nogi wlazły nam delikatnie w tyłki, a czekała nas jeszcze podróż na kolację.

5

Następnego dnia po śniadaniu ruszyliśmy na rejs Sprewą ( polecam ), zwiedzanie kolejnych atrakcji Berlina, a w międzyczasie ładowanie węglami ( pieczone ziemniaki na ulicy, ciasta, desery - na wynos z cukierni i jedzone z widokiem na wyspę muzeów ). Wieczorem dałem się jeszcze namówić żonie na wizytę w KaDeWe, najbardziej podobało mi się na ostatnim piętrze ( żarcie, żarcie, żarcie ) i bar na górze ( gdzie oczywiście dorzuciliśmy do kotła ), a w barze jak to w barze: ośmiornice, homary i takie tam... W każdym razie fajne miejsce na pasta party.

Szczerze mówiąc, a raczej pisząc w sobotę wieczorem nóżki jeszcze głębiej wlazły mi w d...

Jak widać z powyższych akapitów, nie braliśmy udziału w oficjalnym przed maratońskim pasta party, biegu śniadaniowym czy też "bambini run" - nasze bambini zostało w domu, no i imprezie dla maratończyków w klubie nocnym Cosmos w niedzielę.

Wieczór przed startem to już przed maratońskie golenie gęby ( dla aerodynamiki ), sprawdzenie ubrań, dogranie z kolegą Mariuszem logistyki dla dziewczyn, kompresja na nogi i uspokajająca lektura :-)

Zasnąłem jak zwykle bez problemu ze zmęczenia oczywiście, pobudka tuż po 6-tej i jako pierwszy zjawiam się na śniadanie. Przed maratońskie to u mnie oczywiście białe pieczywo z dużą ilością dżemu - mniej więcej 3/4 bagietki, sok i wiaderko kawy. Następnie oczywiście półgodzinna kontemplacja w sali tronowej, odzież na siebie, worek w dłonie i pół godziny po siódmej jesteśmy już na stacji kolejki, gdzie większość osób to maratończycy ( rajstopki, worki z depozytem itd. ) po paru minutach docieramy do dworca głównego, gdzie wszyscy wysiadają, a my jedziemy na Friedrichstrase, tam odnajduję koleżankę Martę z którą to zestawiam i zostawiam moją małżonkę.

9

W stronę strefy startowej ( kilkanaście hektarów ogrodzonych płotem ) podążała rzeka ludzi, ruszyłem za nimi powtarzając w myślach tylko jedno zdanie: "ale piździawa". Temperatura oscylowała bowiem wokół +3 stopni byłem więc niezmiernie szczęśliwy, iż nie dałem namówić się Mariuszowi na przybycie 2 h przed startem. Kolejny TIP jest taki, że wszystko idzie tak sprawnie, że nie ma sensu zwalać się tak wcześnie ( zwłaszcza, gdy jest zimno, cholernie zimno ). Strefa dla zawodników jest tak wielka, że przydaje się mapa, m. in. po to aby odnaleźć boks na oddanie depozytu. Każdy boks to 300 numerów, a tych było 41000 - samo to oddaje wielkość strefy, przy której nieodległy Bundestag wydawał się wręcz mały. Sprawnie udało mi się dostać do strefy, npdst. opaski na nadgarstku ( były jedynie dwa wejścia ), odnalazłem boks, szybka rozgrzewka, przygotowanie banana oraz izo i najgorsze: rozebranie się, wazelinowanie i plastry załatwiłem na szczęście wcześniej. No, ale biegacz sobie radzi, czyli folią opatuliłem nogi, na singlet nałożyłem starą bluzę, którą upierniczyłem rozerwanym żelem energetycznym - już przed startem wyglądałem jak usmarkany, skarpety na dłonie, depozyt ( wraz z telefonem i portfelem ) oddany i marsz w stronę strefy startowej.

Oczywiście pomny doświadczeń poprzedników, wiedziałem, że z siusianiem warto czekać, aż do strefy startowej - wcześniej kolejki do toi-toi nie mają końca. Po jakichś 20 minutach udało mi się przecisnąć do odpowiedniej strefy startowej oddalonej o dobry kilometr od boksów - wszystko ogrodzone. Tutaj znalazłem strefę E, ustronne krzaczki czyli setki sikających wokół no i:

- rzut okiem do przodu START, jakieś parę tysięcy ludzi i w tle kolumna Zwycięstwa,

- rzut okiem do tyłu i ledwie widoczna META oraz nieprzebrany ocean ludzi, tło czyli Brama Brandenburska nie istniało...

Latające wokół pociski przypominały, że trzeba wyskoczyć z odzienia wierzchniego, które również odleciało na bok. Przeżyłem i widziałem już wiele, ale TEJ atmosfery przed samym startem nie da się opisać, była to kąpiel w morzu adrenaliny i endorfin, a temperatury powietrza już nie czułem.

Przed samym startem krótka pogadanka spikera o tym i owym ( jubileusz, może rekord świata, bo kilka już to była, blablabla ), parę słów od Haile Gebrselassie, który oczywiście, gdyby mógł to włożyłby trampki i pobiegł z nami etc... W końcu odliczanie, a z głośników Alan Parson's Project i Sirius ( od tamtej chwili kocham ten kawałek ) w końcu STRZAŁ, chmura balonów do nieba i...

Chciałem napisać "PASZLI",  ale tak naprawdę to poszliśmy skacząc z rękami do góry i krzycząc jak wariaci w stronę startu, który osiągnąłem po trzech minutach...

A później był już tylko AMOK.

No w międzyczasie zmieniłem zaplanowany czas biegu na 3:05 ( tak, tak się robi na starcie... ).

No więc od startu przestałem myśleć racjonalnie tj. zacząłem trzymać tempo NS na zaplanowany czas, przedzierając się przez tłum biegaczy - było jak na rezurekcji. A ten tłum biegaczy co jakiś czas przybierał postać balu przebierańców... , więc łeb latał mi na boki, język kłapał a nogi podążały wolną trajektorią, a nie najkrótszą drogą - stąd przebiegnięty dystans.

Na 3 km oczywiście dziewczyn nie było, tzn. były, a ja przebiegłem metr od nich, ale ja ich nie widziałem i nie słyszałem tu cytat z małżonki: "miałeś w oczach AMOK" i tak też się czułem.

Atmosfera tego biegu była niesamowita. Doping non-stop od startu do mety. Zwykli ludzie, dzieciaki, orkiestry symfoniczne, zespoły, wokaliści ( najlepsza była dziewczyna na szpilach w czarnej eleganckiej sukni, a w repertuarze była tylko Metallica ). "Najgorsi" byli bębniarze w tunelach i pod mostami, podawali beat, który sprawiał, że w tych miejscach biegłem 3:40/km i niestety musiałem się ostro pilnować oraz straciłem trochę energii na hamowanie. Oddzielnym rozdziałem są duńscy kibice ich ilość powodowała, że czułem się jak w Danii, a doping sprawiał, że każdy tego dnia chciał być Duńczykiem, ponieważ wspierali każdego krajana. Ludzie dopingowali imionami, ewentualnie używając najbardziej charakterystycznych elementów biegacza, skąd kilka razy słyszałem "Pesiwiatr go". Przy trasie dało się również dostrzec dużą ilość Polaków. Na następny zagraniczny start ABSOLUTNIE muszę mieć małą flagę na koszulce.

Kolejna rzecz to tłok, niestety trzeba było bardzo uważać, aby nie stratować lub tylko podeptać innego biegacza, a i samemu nie być podobnie potraktowanym. Z uwagi na ilość maratończyków kuksańce oraz przepychanki zdarzały się bardzo często. Punkty żywieniowe zaopatrzone były w wodę, izotoniki, banany i jabłka ( korzystałem jedynie z wody i bananów, ale wydaje mi się że był jeszcze cukier i czekolada ). Punkty były bardzo długie, ale bardzo zatłoczone, trzeba było również uważać, ponieważ asfalt wokół ( za przyczyną bananów ) był śliski jak lód, a co za tym idzie kilkanaście osób wylądowało na ziemi. Po 30 km był olbrzymi punkt PowerBar z żelami energetycznymi, nie korzystałem ponieważ używam własnych to raz, a dwa byłoby to zdecydowanie za późno.

Najlepsze były zaś stoliczki prywatnych osób, które zapraszały na kawę, herbatę, nalewki, winko, sznapsik itp. środki dopingujące :-)

Wracając do samego biegu, pierwsze 10 km to była walka o tempo, czyli wyprzedzanie, omijanie, uważanie na nogi i próba osiągnięcia 4:30/km, niestety okoliczności ( tłok ) spowodowały, że założone tempo złapałem dopiero na drugiej dyszce, na której powinienem biec już szybciej, w dalszym jednak ciągu miałem nadzieję, że przy tempie 4:19/km na ostatnich 10 km będę gdzieś pomiędzy 3:05-3:10. Bez problemu udawało mi się biec zgodnie z założeniami, odczuwałem oczywiście zmęczenie, ale po 30-stym zacząłem przyspieszać na niektórych kilometrach biegnąc w tempie 4:17/km. W międzyczasie udało mi się nawet oczyścić łeb na tyle, że usłyszałem na Ku-damie dziewczyny, a do tego zapozowałem do zdjęcia. Zresztą nie tylko tam ;-)

18

Jak pisałem na początku martyrologii nie będzie, bo bieg ten nie był walką o życie, ani zmaganiem z samym sobą. Było to kapitalne przeżycie, związane z radością biegania, atmosferą wydarzenia, miastem - trasa maratonu prowadzi przez najciekawsze, czy też najbardziej znane miejsca stolicy Niemiec oraz sprawnie funkcjonującym ciałem.  

No, ale zatrzymując się ciele, na 35 km zdarzyła się rzecz niespotykana ( jak na Berlin ) czyli pojawił się wiatr i to typowy mordawind, którego nienawidzę. Tutaj niestety ciało przypomniało mi, o wynikach osiągniętych w ciągu ostatnich dwóch tygodni, dwóch dniach zwiedzania oraz "zabawie biegowej" na pierwszej ćwiartce. Nie, nie była to żadna ściana, czy odcięcie prądu. Ja to nazywam "syndromem małego fiata na torze F1" czyli nie byłem w stanie utrzymać założonego tempa. Maszyny na tym km zwolniły do 5/km, na 36 wziąłem się w garść i próbowałem dalej cisnąć, ale maksymalne możliwości moich nóg na ostatnich 7 km to było średnio 4:50 i koniec - oczywiście i tak szybko, ale nie na tyle, aby zbliżyć się do założonych czasów.

14

Ostatnie kilometry to było już sporo wiatru, ale jeszcze więcej kibiców, ulice obstawione były już prawdziwymi tłumami i tak do samej mety czułem się jak na olimpiadzie. Finisz to bieg przez Bramę Brandenburską oraz dobieg do mety i kapitalny czas czyli 3:16:33 netto - od momentu przekroczenia startu oraz 3:19:43 brutto - od strzału startera ( w przypadku startujących na końcu mogło być to i pół godziny ). Wg. gps na zakrętach straciłem ok. 635 metrów, czyli mój maraton liczył blisko 43 km.

16

Jest to oczywiście nowa życiówka, odległa od założonego czasu, ale w końcu trzecia we wrześniu. Zdobyłem też ogromne doświadczenie, które mówi, że do 3 h w maratonie muszę zacząć zbliżać się już miesiąc przed biegiem, a najważniejsza jest regeneracja, którą odłożyłem dopiero na okres po maratonie w Poznaniu przypadającym za dwa tygodnie.

Na mecie oczywiście medal, pamiątkowe foty, dwie folie - jestem mumia, jeszcze większa dawka endorfin, a przede wszystkim... ŻREĆ !!!

17

Tuż za metą okazało się też, że brałem udział w zawodach, w których padł rekord świata.

W końcu za jakimś rogiem dostałem siatę z croissantem - sekunda, batonem - pół sekundy, jabłkiem - ułamek sekundy. Jabłka były z Włoch z południowej Adygi - zapamiętałem bo lubię ten region z okazji nart, a do tego zeżarłem jeszcze z pięć. Po raz pierwszy też nie siadałem na tyłku, a starałem się rozchodzić zmasakrowane mięśnie. Spotkałem też autorkę bloga runtheworld - ale z uwagi na hormony szczęścia rozmowa nie była zbyt składna. Po drodze, sięgnąłem po piwko ( pszeniczne bezalkoholowe ) po którym spodziewałem się niebiańskich rozkoszy smakowych, ale zaspokoił jedynie moje pragnienie, dwa następne też nie powaliły smakowo. Sprawnie ( pamiętajmy o tłumach ) odzyskałem depozyt ( z całą zawartością ), zadzwoniłem do rodziny, poinformowałem, że żyję i umówiłem się z żoną koło litery A - plac między strefą biegaczy o Bundestagiem czyli "family reunion" miał powtykane tyczki z literami alfabetu, coby rodziny nie musiały się poszukiwać, ot taka niemiecka praktyczność. Następnie kawałek spaceru po wydruk wyniku, trzy minuty na grawerunek medalu !!! i po maratonie...

7

Ale to nie koniec wyjazdu, wróciliśmy do pensjonatu, tam szybki prysznic, kompresja ( czysta ) na nogi, najbliższa włoska knajpka celem uzupełnienia węglowodanów i... znów pojechaliśmy pozwiedzać, czyli blisko trzy godziny łażenia po dawnych przedmieściach Spandauer - bajka, bajka i jeszcze raz bajka, polecam.

W końcu jednak trzeba wracać i jesteśmy na lotnisku, a na lotnisku tłum jak o poranku na starcie, do tego większość z detalami maratońskimi, czyli piątka oraz chit chat prawie z każdym. Miejsc siedzących brak, ale walnąłem maratońską folię na podłogę i już miałem kuszetkę.

Na lotnisku niespodzianka, czyli Kamil. Kamila spotykam raz w roku tylko przy okazji jakiegoś maratonu, akurat było rocznica ostatniego spotkania...

Jak wspomniałem wyżej o drugiej w nocy byłem już we własnym łóżku.

A pierwszą rzeczą po przebudzeniu było zapisanie się na losowanie udziału w 41 edycji Berlin Marathon.

Na chwilę obecną, nawet jeżeli uda mi się wylosować start w przyszłym roku ( mam jednak takie szczęście, że nawet jeśli wszystkie losy wygrywają to mój i tak zaginie ) to pobiegnę w innym miejscu, bowiem na gorąco to można jedynie podać obiad, a wszystko inne jest delikatnie mówiąc lekko spaczone :)

11

Dlatego też nie pisuję "na gorąco".

Podsumowując polecam start w Berlinie każdemu, jest to naprawdę niesamowite przeżycie. Do tego samo miasto wielkie miasto, które w przeciwieństwie do Londynu czy Nowego Jorku wygląda na niezwykle przyjazne dla mieszkańców.

 

Przemek Sajewski

Czas netto :3:16:33

 Miejsce 3693

Kontakt

ul. Grochowa 11/13
15-423 Białystok
tel.: 795 765 999