25 Lis 2014

Od początku mojej biegowej kariery, rocznice odzyskania przez Polskę niepodległości obchodziłem aktywnie, biorąc udział w białostockich edycjach biegów niepodległościowych. Nie inaczej byłoby i tym razem, ale za namową trenera Pawła i Krystiana, zdecydowałem się na stołeczny Bieg Niepodległości, który w tym roku doczekał się już 26 edycji. Pod wieloma względami miał być to bieg wyjątkowy. Organizatorzy, ustalając limit 15 000 miejsc startowych, liczyli na rekordową frekwencję uczestników w skali kraju. Ja zaś, będąc w formie, co potwierdziła seria październikowych startów, liczyłem na poprawę rekordu życiowego.
Dobrą zapowiedź biegu stanowił już sam pakiet startowy, odebrany odpowiednio wcześniej dzięki uprzejmości Ewy Kowalewskiej i jej kolegi, który oprócz standardowych ulotek, voucherów i kuponów rabatowych, zawierał: koszulkę techniczną (do wyboru w 2 wersjach kolorystycznych: białą lub czerwoną), puzzle z wizerunkiem marszałka Józefa Piłsudskiego oraz przygotowaną przez IPN broszurę, przybliżającą postać rotmistrza Witolda Pileckiego, będącego symbolem tegorocznej edycji biegu. Aby nie zanudzać części czytelników, nie będącej pasjonatami historii, a czyniąc zadość pozostałej, wspomnę tylko fakt, że bohater ten trafił „na ochotnika” do obozu w Oświęcimiu, celowo wpadając w łapankę, aby wynieść informacje dotyczące jego funkcjonowania oraz zorganizować ruch oporu.

W podróż do Warszawy wyruszyliśmy we wtorkowy ranek, o godz. ok. 6:30 w następującym składzie: Paweł Kalinowski (trener i kierowca), Eliza Ostaszewska, Arek Ostaszewski, ja oraz Piotrek Wajsiel, który dołączył do nas w Zambrowie. Nie zdążyliśmy wyjechać za Jeżewo, a już przytrafił się nam wymuszony postój, ponieważ zostaliśmy zatrzymani i wylegitymowani przez policję. Jak się później okazało, nie było to działanie bezpodstawne, ponieważ tego dnia nie tylko biegacze odwiedzili stolicę.

Do stolicy przyjechaliśmy przed godz. 10:00. Po zaparkowaniu auta na jednej z osiedlowych uliczek, udaliśmy się w kierunku centrum handlowego Arkadia, gdzie mieściły się szatnie i depozyt dedykowane dla naszych numerów startowych. Dopiero idąc Al. Jana Pawła II, można było poczuć prawdziwy klimat i rozmach imprezy. Im bliżej linii startu tłum przemieszczających się zawodników gęstniał, po ulicach przechadzało się wojsko, a z głośników dobiegał głos spikera, prezentującego program minutowy zawodów.

Tego dnia, wyjątkowo zamieniłem klubową koszulkę Pędziwiatra na okolicznościową w kolorze białym, dołączoną do pakietu startowego. W ten sposób mogłem dołączyć do inicjatywy organizatora i stanowić żywy element biało – czerwonej flagi.
Po przebraniu się i zdeponowaniu bagaży, udaliśmy się w okolice startu, gdzie przystąpiliśmy do rozgrzewki. Jednak z uwagi na duży natłok zawodników oraz nieubłaganie szybko płynący czas, zmuszeni byliśmy ograniczyć ją do minimum, wykonując jedynie krótki trucht, kilka skipów, rozciąganie oraz parę przebieżek. Idealne warunki pogodowe panujące dzisiejszego dnia pozwalały spokojnie pobiec te zawody „na krótko”. W związku z tym pojawił się niemały problem co zrobić z okryciem wierzchnim, które zazwyczaj oddaję żonie. Na szczęście z pomocą przyszedł Paweł Bejnarowicz, któremu powierzyliśmy nasze rzeczy na czas trwania biegu.  

Ok. godz. 11:00, razem z napotkanym Pawłem Hryszko, zajęliśmy miejsce w I strefie startowej, która zrzeszała biegaczy pokonujących 10km poniżej 40 min. Przynajmniej teoretycznie. Dopiero później dowiedziałem się, że są tu także VIPy i tzw. zawodnicy sponsorowani, którym niezbyt zależało na czasie. Siedem minut później nastąpił start zawodników na wózkach, a następnie równo o godz. 11:11, po wspólnym odśpiewaniu hymnu państwowego, honorowy starter Andrzej Pilecki – syn wspomnianego wcześniej rotmistrza, dał sygnał do startu zasadniczego. W tym miejscu należy wspomnieć, że start każdej strefy startowej odbywał się oddzielnie, a sędziowie falami podprowadzali kolejne grupy zawodników.

Pierwszy kilometr biegu w moim wykonaniu mógłby nosić tytuł „Slalom gigant”. Przedzierając się przez tłum wolniejszych biegaczy, czułem, że nie mam możliwości złapać odpowiedniego tempa. Dlatego też z ciężkim sercem spoglądałem na zegarek, kiedy ten wypipczał czas 1-ego km – 4:03. Przypomniał mi się wtedy fragment rozmowy z Arkiem, jaką odbyliśmy jeszcze w czasie podróży:
- Chciałbym zacząć bieg trochę wolniej niż średnie tempo całego dystansu.
- No ale chyba nie po 4:00 ?!?! – Odpowiedział Arek.
- Nie, tak około 3:50.


 Mając na uwadze tą sporą stratę, postanowiłem ruszyć mocniej do przodu. Na szczęście tłum zaczął się trochę rozciągać, co znacznie ułatwiło wyprzedzanie. W międzyczasie zgubiłem wspomnianego wcześniej Pawła Hryszko, z którym wspólnie trzymaliśmy się przez pierwsze 2km. Biegnąc dalej, jeszcze przed 3km, pojawił się wyczekiwany przeze mnie podbieg na wiadukt nad Alejami Jerozolimskimi. Tuż za nim, na końcu zbiegu dostrzegłem trenera Pawła Kalinowskiego, który górował nad tłumem, stojąc na podeście i wypatrywał swoich zawodników. Kiedy nasz wzrok w końcu się spotkał, usłyszałem od niego: „Łukasz jest dobrze, ale przyśpiesz!”.

Tak też zrobiłem, uzyskując czas 4-tego km – 3:42. Pomimo szybkiego jak dla mnie tempa, biegło mi się luźno. Dodatkowej mocy dodawała ustawiona przed SGH orkiestra wojskowa, która w momencie mijania, przygrywała „Przybyli ułani pod okienko”. Przy akompaniamencie tej właśnie melodii przekraczałem punkt pomiarowy zlokalizowany na nawrotce, na 5-tym km, w czasie 19:05. „Jest dobrze” – pomyślałem. Początkowe straty zostały odrobione, a uzyskany czas stanowił dobrą zaliczkę do złamania zakładanych 38 minut.

Biegnąc dalej, cały czas starałem utrzymać się tempo ok. 3:42/km, które pozwalało na ciągłe wyprzedzanie kolejnych grup zawodników. W okolicy 6-tego km wydawało mi się, że w odległości około 30m, mam przed sobą Anię Gosk. Moje przypuszczenia potwierdził, pozdrawiający ją z przeciwległej nitki, Jarek Bierć. Po chwili udało mi się zrównać z Anią i po krótkim przywitaniu, postanowiłem ruszać dalej, nie zwalniając tempa.

Jeszcze przed 7-mym km, kiedy skupiony biegłem, patrząc przed siebie, dotarł do mnie głos: „Łukasz biegnij!”. Kierując odruchowo wzrok w prawo, ujrzałem biegnącą przeciwległą jezdnią Justynę Kraśnicką. Trwało to całą sekundę, dlatego zdążyłem odkrzyknąć tylko „Hej Justyna!”  i pobiegłem dalej. Zaraz potem, przed wspomnianym wcześniej wiaduktem, zobaczyłem znowu Pawła Kalinowskiego. Tym razem usłyszałem głośne: „Łukasz, dobrze wyglądasz! Zostały tylko 3 kilometry! Od teraz już tylko wyprzedzasz! Cały czas mocno pracujesz, cały czas!!!”. Ależ to był doping! W dodatku w tak kluczowym momencie, jakim był rozpoczynający się podbieg. Uskrzydlony tymi słowami mocno popracowałem rękoma, skracając jednocześnie krok i nie tracąc przy tym na tempie, ze sporą zadyszką dotarłem na szczyt. Był to najtrudniejszy dla mnie odcinek biegu. Jednak już po następnych kilkuset metrach oddech wrócił do normy, mięśnie się odmuliły i dalej mogłem kontynuować wyprzedzanie kolejnych zawodników.


 

Kiedy na 9-tym km zegarek pokazał międzyczas 3:36, postanowiłem, że następnym razem zerknę na niego dopiero za metą. Trzeba przyznać, że wyjątkowo, ostatni kilometr tego biegu był czystą przyjemnością. A to za sprawą długiej, ok. 700m prostej, na końcu której widoczna już była meta. Wzmagający się doping, coraz gęściej zgromadzonych przy barierkach kibiców, a także ciągle opadająca w dół trasa, pozwoliły na rozwinięcie maksymalnego tempa, które dla ostatniego kilometra, jak zobaczyłem później, wyniosło 3:17/km. Zmierzając tak w kierunku mety, wyłapałem jak mijani kibice mówili do siebie: „Teraz dopiero zaczął się wyścig”. I mieli rację, starając się do końca wyprzedzać coraz szybszych biegaczy, rzuciłem okiem na ustawiony przed metą zegar, a gdy jako pierwsza, pokazała się liczba 37…… byłem w siódmym niebie.


 Za metą, pracujący wolontariusze, prosili aby kończący zawodnicy jak najszybciej przesuwali się do przodu, robiąc tym samym miejsce dla coraz liczniej nadciągających tłumów. Dlatego też, zanim uświadomiłem sobie, że może warto byłoby się na chwilę zatrzymać, aby złapać głębszy oddech, organizm już zdążył spłacić zaciągnięty dług tlenowy. Po ok. 50m wręczono mi oryginalny medal, przypominający kształtem granice II Rzeczypospolitej.

Podsumowując, były to świetnie zorganizowane zawody, rekordowe pod względem frekwencji (ponad 12 tys. kończących osób), w których przyjazna trasa i świetne warunki pogodowe, pozwoliły mi poprawić oficjalną życiówkę z wrześniowego „Białystok Biega” o ponad 2 minuty. Ostatecznie uzyskałem czas 37:12, zajmując 108 m-ce w klasyfikacji open i 13 m-ce w kategorii M-30. Wygrał Łukasz Parszczyński z czasem 30:03. Najszybsza kobieta, Iwona Lewandowska uzyskała czas 33:15.

PS. Gdy bezpośrednio po biegu wziąłem do ręki telefon, zobaczyłem, że w skrzynce odbiorczej jest SMS, o następującej treści: „Graty mistrzu! 240 osób pykniętych od pierwszego punktu kontrolnego robi wrażenie.(…)”.

Zgadnijcie, kto mógł śledzić mojepoczynania on-line?

Pędziwiatr, Łukasz Radziszewski

   

Kontakt

ul. Grochowa 11/13
15-423 Białystok
tel.: 795 765 999